Polski Portal Morski
Aktualności

„Ptaszki” nowej ery

Polscy marynarze szli do NATO z obawami, ale też okrętami zupełnie nowego typu. Trzy trałowce projektu 206F przekształcone w wielofunkcyjne niszczyciele min miały stanowić przepustkę do stałego udziału w sojuszniczych misjach. Udało się. Dziś „ptaszki” stanowią już część historii. Pod koniec ubiegłego roku ze służby został wycofany ostatni z nich – ORP „Czajka„.

– Opuściliśmy do wody Ukwiała. Operator siedzi za konsolą i odczytuje wskazania: „odległość pojazdu od okrętu: 200 m, 300, 400, 600, 1000, 1100…”. A mnie zapala się w głowie czerwona lampka: „Zaraz, przecież my nie mamy tyle kabloliny!”. „No nie mamy…”. I już wiem, że stało się najgorsze; zgubiliśmy nasz pojazd podwodny – opowiada kmdr Piotr Sikora, dziś w Inspektoracie Marynarki Wojennej, w 2003 roku dowódca ORP „Flaming”. Sytuacja rzeczywiście nieciekawa. Bo tak: Morze Północne – choć okręt znajduje się stosunkowo blisko brzegu, to dno jest tutaj nierówne, głębokości zmienne. Jeśli pojazd osiadł 100–150 m pod powierzchnią, to można się z nimi pożegnać. Załoga sama go nie wydobędzie. – Na szczęście los się do nas uśmiechnął. Ukwiał nie spoczywał głęboko. Zdołali go wydobyć nasi nurkowie. Okazało się, że kablolina zaplątała się w ster strumieniowy i została przez niego zerwana – wspomina kmdr Sikora.

Podobnych opowieści są tysiące. O perypetiach związanych ze służbą na morzu, marynarskim szczęściu, niezwykłych ludziach i historycznych wydarzeniach. Przede wszystkim jednak o przełamywaniu barier: technologicznych i mentalnych. Bo niszczyciele min projektu 206FM otworzyły przed polską marynarką drzwi do zupełnie nowej rzeczywistości.

Konwersja, czyli życie raz jeszcze

Historia „ptaszków” sięga lat sześćdziesiątych. Tyle że wówczas były one… okrętami zupełnie innej klasy. Do służby weszły jako trałowce, zastępując jednostki projektu 253Ł, eksploatowane od końca II wojny światowej. „Ptaszków” było dwanaście, a wszystkie zbudowała Stocznia im. Komuny Paryskiej w Gdyni. Przez kilka kolejnych dekad trałowce wzięły udział w setkach ćwiczeń – zarówno krajowych, jak i międzynarodowych, głównie z udziałem sił morskich Układu Warszawskiego. Realizowały też inne zadania. Jedno z nich obrosło legendą i dziesiątkami anegdot. W 1987 roku na pokładzie ORP „Mewa” gościł Jan Paweł II. Załoga przewiozła papieża z Gdyni do Sopotu, a stamtąd na Westerplatte. Świadkami wydarzenia byli niezliczeni oficjele i pielgrzymi, a mimo to w kolejnych latach szerzyły się na ten temat nieprawdopodobne opowieści. Jak choćby ta, że na czas pielgrzymki jednostka została przemalowana na biało. – To oczywiście legenda. Prawdą jest natomiast, że okręt musieliśmy pozbawić uzbrojenia. Mało tego, funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu zażądali usunięcia z okrętowej siłowni butli ze sprężonym powietrzem. Odpuścili, gdy poinformowaliśmy ich, że są one niezbędne do rozruchu silników – wspominał kmdr por. rez. Dariusz Przedpełski, ówczesny dowódca „Mewy”.

Okręt uchodził wówczas za jedną z najlepszych jednostek polskiej marynarki. Czas jednak nieubłaganie mijał, technologia szła naprzód. W Polsce doszło do politycznego przełomu, kraj zaczął aspirować do NATO. Niezbędne były zmiany. Większość „ptaszków” została wycofana ze służby. Trzy miały przejść tak zwaną konwersję. Innymi słowy: przeobrazić się z wysłużonych trałowców w nowoczesne niszczyciele min.

Jako pierwsza do Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni trafiła „Mewa”. Potem – „Czajka” i „Flaming”. Jak wyglądała owa konwersja, opisywał kmdr por. Jarosław Iwańczuk, wówczas dowódca jednego z działów na ORP „Mewa”. – Stoczniowcy wyslipowali jednostkę i ustawili ją w hali, po czym pozbawili wszystkich nadbudówek. Jako załoga mieliśmy okazję doglądać modernizacji. Asystowaliśmy przy kładzeniu przewodów, montażu uzbrojenia, braliśmy udział w szkoleniach. Widok był niesamowity, bo okręt praktycznie rodził się od nowa – wspominał oficer.

„Ptaszki” otrzymały wyposażenie charakterystyczne dla niszczycieli min, ale nadal miały do dyspozycji trały. Tak więc łączyły cechy okrętów dwóch klas, a co za tym idzie stanowiły unikat na skalę światową. W 2001 roku jednostki projektu 206FM były gotowe do nowych wyzwań. Nie byle jakich – Polska od dwóch lat była członkiem NATO, na nie zaś czekało miejsce w stałych zespołach Sojuszu.

Rosja mówi pięć

– Jeśli chodzi o komfort codziennego funkcjonowania, to cudów na pokładzie nie było, ale załoga nie narzekała. Na pewno okręty 206FM były wdzięczne w obsłudze. Podczas służby w zespołach operowaliśmy przez długi czas z dala od kraju, a nigdy nie doszło do sytuacji, z którą nie potrafilibyśmy sobie sami poradzić. Niezależnie od tego, gdzie akurat się znajdowaliśmy, szedłem spać ze spokojem. Bo wiedziałem, że po przebudzeniu nie czeka mnie żadna szczególnie przykra niespodzianka – podkreśla kmdr por. rez. Jarosław Tuszkowski, który dowodził „Czajką”, a potem „Flamingiem”. Podobnego zdania jest kmdr Sikora (były dowódca „Flaminga” i „Czajki”). – Okręty miały nowoczesny sprzęt, stosunkowo dużą wyporność, a co za tym idzie stabilność. Ich wejście do służby było dla sił przeciwminowych sporym skokiem – zaznacza oficer. On sam odczuł tę zmianę szczególnie mocno. Na pokład „Flaminga” przeniósł się wprost z trałowca ORP „Śniardwy”, którym dowodził. Z marszu miał nie tylko objąć dowodzenie nad okrętem zupełnie nowej klasy, ale też dołączyć z nim do Stałego Zespołu Sił Obrony Przeciwminowej NATO Europy Północnej (ówczesna nazwa SNMCMG1). Polska marynarka dopiero stawiała tam pierwsze kroki. Wcześniej w zespole okręty pod biało-czerwoną banderą służyły ledwie dwa razy – łącznie przez pięć miesięcy. – Tak naprawdę dopiero uczyliśmy się obsługi nowoczesnego sprzętu, stosowana na Zachodzie taktyka wojny minowej dopiero u nas raczkowała. Każde wyjście do zespołu było jak skok na głęboką wodę – wspomina oficer.

Dowodzony przez niego ORP „Flaming” przez trzy miesiące stacjonował w Szkocji. – Wzięliśmy udział w dwóch dużych ćwiczeniach, trenowaliśmy wyprowadzanie z lochów (tu: system cieśnin i przesmyków – przyp. red.) brytyjskiego lotniskowca HMS „Invincible”. Zaliczyliśmy też specjalistyczne szkolenie w ośrodku FOST. Służący tam sea-riderzy uczyli nas między innymi tego, w jaki sposób zatrzymywać na morzu podejrzane jednostki, czy też jak przeszukiwać ich pokład. Wiedza typowa raczej dla załóg fregat… – opowiada kmdr por. Sikora. Rok później już jako dowódca ORP „Czajka” ponownie dołączył do zespołu NATO. – Tym razem operowaliśmy przede wszystkim na Bałtyku. Najciekawszym doświadczeniem była wizyta w Sankt Petersburgu. Pamiętam, że nasz sztab zameldował wówczas, że zespół składa się z siedmiu okrętów. Wkrótce przyszła odpowiedź: „macie zgodę na wejście sześciu”. Dowódca zespołu odpowiedział, że po analizie doszedł do wniosku, że to dla nas dobry układ. Na co Rosjanie: „To macie zgodę na pięć okrętów”. Specyficzna sytuacja. Z podobną spotkałem się, kiedy wchodziłem do Sankt Petersburga jako dowódca sztabu SNMCMG1 na pokładzie ORP „Kontradmirał Xawery Czernicki” – wspomina oficer.

Nie ma jak w domu

Przełomy przełomami, jednak pewne sprawy pozostają niezmienne. Jak choćby siła żywiołu, której prędzej czy później doświadczy każdy marynarz służący na morzu. – To był rok 2008, a ja dowodziłem „Czajką”. Pogoda zaskoczyła nas przy wyjściu z Cieśnin Duńskich na Morze Północne. Sztorm był tak duży, że po raz pierwszy w życiu w oczach doświadczonych podoficerów widziałem… może nie strach, ale na pewno respekt. Na szczęście udało nam się wyjść z opresji bez szwanku – opowiada kmdr por. rez. Tuszkowski. Morze Północne solidnie poturbowało za to „Czajkę” pod dowództwem kmdr. Sikory. – Wraz z zespołem szliśmy akurat do Zeebrugge, kiedy rozpętało się piekło. Fale były takie, że okręt dosłownie wyskakiwał ponad powierzchnię morza i dosłownie jęczał, jakby miał się rozpaść. Zalało nam pomieszczenia dziobowe, mieliśmy uszkodzoną opływkę sonaru. Idący przed nami okręt z Holandii, pogubił praktycznie wszystkie środki ratunkowe. Żeby uniknąć takiej sytuacji, wspólnie z bosmanem okrętowym powiązaliśmy się linami i wyszliśmy na pokład. Nasze środki udało nam się szczęśliwie zebrać – wspomina oficer. W obydwu przypadkach kluczowa była walka o przetrwanie. Ale okrętom w niezwykle trudnych warunkach zdarzało się też prowadzić działania. Kmdr por. rez. Tuszkowski: – Pamiętam jak kiedyś na przełomie grudnia i stycznia zostaliśmy wezwani w okolice jednej z naszych platform wiertniczych. W jej pobliżu został odkryty obiekt, który mógł być bombą głębinową. Na miejscu potwierdziliśmy to podejrzenie. Tymczasem po powrocie okazało się, że okręt jest skuty grubą warstwą lodu – potem okazało się, że jest go aż pięć ton. Nasz bosman przez godzinę musiał rozmrażać pokład, polewając go gorącą wodą.

– Opuściliśmy do wody Ukwiała. Operator siedzi za konsolą i odczytuje wskazania: „odległość pojazdu od okrętu: 200 m, 300, 400, 600, 1000, 1100…”. A mnie zapala się w głowie czerwona lampka: „Zaraz, przecież my nie mamy tyle kabloliny!”. „No nie mamy…”. I już wiem, że stało się najgorsze; zgubiliśmy nasz pojazd podwodny – opowiada kmdr Piotr Sikora, dziś w Inspektoracie Marynarki Wojennej, w 2003 roku dowódca ORP „Flaming”. Sytuacja rzeczywiście nieciekawa. Bo tak: Morze Północne – choć okręt znajduje się stosunkowo blisko brzegu, to dno jest tutaj nierówne, głębokości zmienne. Jeśli pojazd osiadł 100–150 m pod powierzchnią, to można się z nimi pożegnać. Załoga sama go nie wydobędzie. – Na szczęście los się do nas uśmiechnął. Ukwiał nie spoczywał głęboko. Zdołali go wydobyć nasi nurkowie. Okazało się, że kablolina zaplątała się w ster strumieniowy i została przez niego zerwana – wspomina kmdr Sikora.

Podobnych opowieści są tysiące. O perypetiach związanych ze służbą na morzu, marynarskim szczęściu, niezwykłych ludziach i historycznych wydarzeniach. Przede wszystkim jednak o przełamywaniu barier: technologicznych i mentalnych. Bo niszczyciele min projektu 206FM otworzyły przed polską marynarką drzwi do zupełnie nowej rzeczywistości.REKLAMA 

Konwersja, czyli życie raz jeszcze

Historia „ptaszków” sięga lat sześćdziesiątych. Tyle że wówczas były one… okrętami zupełnie innej klasy. Do służby weszły jako trałowce, zastępując jednostki projektu 253Ł, eksploatowane od końca II wojny światowej. „Ptaszków” było dwanaście, a wszystkie zbudowała Stocznia im. Komuny Paryskiej w Gdyni. Przez kilka kolejnych dekad trałowce wzięły udział w setkach ćwiczeń – zarówno krajowych, jak i międzynarodowych, głównie z udziałem sił morskich Układu Warszawskiego. Realizowały też inne zadania. Jedno z nich obrosło legendą i dziesiątkami anegdot. W 1987 roku na pokładzie ORP „Mewa” gościł Jan Paweł II. Załoga przewiozła papieża z Gdyni do Sopotu, a stamtąd na Westerplatte. Świadkami wydarzenia byli niezliczeni oficjele i pielgrzymi, a mimo to w kolejnych latach szerzyły się na ten temat nieprawdopodobne opowieści. Jak choćby ta, że na czas pielgrzymki jednostka została przemalowana na biało. – To oczywiście legenda. Prawdą jest natomiast, że okręt musieliśmy pozbawić uzbrojenia. Mało tego, funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu zażądali usunięcia z okrętowej siłowni butli ze sprężonym powietrzem. Odpuścili, gdy poinformowaliśmy ich, że są one niezbędne do rozruchu silników – wspominał kmdr por. rez. Dariusz Przedpełski, ówczesny dowódca „Mewy”.

Okręt uchodził wówczas za jedną z najlepszych jednostek polskiej marynarki. Czas jednak nieubłaganie mijał, technologia szła naprzód. W Polsce doszło do politycznego przełomu, kraj zaczął aspirować do NATO. Niezbędne były zmiany. Większość „ptaszków” została wycofana ze służby. Trzy miały przejść tak zwaną konwersję. Innymi słowy: przeobrazić się z wysłużonych trałowców w nowoczesne niszczyciele min.

Jako pierwsza do Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni trafiła „Mewa”. Potem – „Czajka” i „Flaming”. Jak wyglądała owa konwersja, opisywał kmdr por. Jarosław Iwańczuk, wówczas dowódca jednego z działów na ORP „Mewa”. – Stoczniowcy wyslipowali jednostkę i ustawili ją w hali, po czym pozbawili wszystkich nadbudówek. Jako załoga mieliśmy okazję doglądać modernizacji. Asystowaliśmy przy kładzeniu przewodów, montażu uzbrojenia, braliśmy udział w szkoleniach. Widok był niesamowity, bo okręt praktycznie rodził się od nowa – wspominał oficer.

„Ptaszki” otrzymały wyposażenie charakterystyczne dla niszczycieli min, ale nadal miały do dyspozycji trały. Tak więc łączyły cechy okrętów dwóch klas, a co za tym idzie stanowiły unikat na skalę światową. W 2001 roku jednostki projektu 206FM były gotowe do nowych wyzwań. Nie byle jakich – Polska od dwóch lat była członkiem NATO, na nie zaś czekało miejsce w stałych zespołach Sojuszu.

Rosja mówi pięć

– Jeśli chodzi o komfort codziennego funkcjonowania, to cudów na pokładzie nie było, ale załoga nie narzekała. Na pewno okręty 206FM były wdzięczne w obsłudze. Podczas służby w zespołach operowaliśmy przez długi czas z dala od kraju, a nigdy nie doszło do sytuacji, z którą nie potrafilibyśmy sobie sami poradzić. Niezależnie od tego, gdzie akurat się znajdowaliśmy, szedłem spać ze spokojem. Bo wiedziałem, że po przebudzeniu nie czeka mnie żadna szczególnie przykra niespodzianka – podkreśla kmdr por. rez. Jarosław Tuszkowski, który dowodził „Czajką”, a potem „Flamingiem”. Podobnego zdania jest kmdr Sikora (były dowódca „Flaminga” i „Czajki”). – Okręty miały nowoczesny sprzęt, stosunkowo dużą wyporność, a co za tym idzie stabilność. Ich wejście do służby było dla sił przeciwminowych sporym skokiem – zaznacza oficer. On sam odczuł tę zmianę szczególnie mocno. Na pokład „Flaminga” przeniósł się wprost z trałowca ORP „Śniardwy”, którym dowodził. Z marszu miał nie tylko objąć dowodzenie nad okrętem zupełnie nowej klasy, ale też dołączyć z nim do Stałego Zespołu Sił Obrony Przeciwminowej NATO Europy Północnej (ówczesna nazwa SNMCMG1). Polska marynarka dopiero stawiała tam pierwsze kroki. Wcześniej w zespole okręty pod biało-czerwoną banderą służyły ledwie dwa razy – łącznie przez pięć miesięcy. – Tak naprawdę dopiero uczyliśmy się obsługi nowoczesnego sprzętu, stosowana na Zachodzie taktyka wojny minowej dopiero u nas raczkowała. Każde wyjście do zespołu było jak skok na głęboką wodę – wspomina oficer.

ORP „Flaming”.

Dowodzony przez niego ORP „Flaming” przez trzy miesiące stacjonował w Szkocji. – Wzięliśmy udział w dwóch dużych ćwiczeniach, trenowaliśmy wyprowadzanie z lochów (tu: system cieśnin i przesmyków – przyp. red.) brytyjskiego lotniskowca HMS „Invincible”. Zaliczyliśmy też specjalistyczne szkolenie w ośrodku FOST. Służący tam sea-riderzy uczyli nas między innymi tego, w jaki sposób zatrzymywać na morzu podejrzane jednostki, czy też jak przeszukiwać ich pokład. Wiedza typowa raczej dla załóg fregat… – opowiada kmdr por. Sikora. Rok później już jako dowódca ORP „Czajka” ponownie dołączył do zespołu NATO. – Tym razem operowaliśmy przede wszystkim na Bałtyku. Najciekawszym doświadczeniem była wizyta w Sankt Petersburgu. Pamiętam, że nasz sztab zameldował wówczas, że zespół składa się z siedmiu okrętów. Wkrótce przyszła odpowiedź: „macie zgodę na wejście sześciu”. Dowódca zespołu odpowiedział, że po analizie doszedł do wniosku, że to dla nas dobry układ. Na co Rosjanie: „To macie zgodę na pięć okrętów”. Specyficzna sytuacja. Z podobną spotkałem się, kiedy wchodziłem do Sankt Petersburga jako dowódca sztabu SNMCMG1 na pokładzie ORP „Kontradmirał Xawery Czernicki” – wspomina oficer.

Nie ma jak w domu

Przełomy przełomami, jednak pewne sprawy pozostają niezmienne. Jak choćby siła żywiołu, której prędzej czy później doświadczy każdy marynarz służący na morzu. – To był rok 2008, a ja dowodziłem „Czajką”. Pogoda zaskoczyła nas przy wyjściu z Cieśnin Duńskich na Morze Północne. Sztorm był tak duży, że po raz pierwszy w życiu w oczach doświadczonych podoficerów widziałem… może nie strach, ale na pewno respekt. Na szczęście udało nam się wyjść z opresji bez szwanku – opowiada kmdr por. rez. Tuszkowski. Morze Północne solidnie poturbowało za to „Czajkę” pod dowództwem kmdr. Sikory. – Wraz z zespołem szliśmy akurat do Zeebrugge, kiedy rozpętało się piekło. Fale były takie, że okręt dosłownie wyskakiwał ponad powierzchnię morza i dosłownie jęczał, jakby miał się rozpaść. Zalało nam pomieszczenia dziobowe, mieliśmy uszkodzoną opływkę sonaru. Idący przed nami okręt z Holandii, pogubił praktycznie wszystkie środki ratunkowe. Żeby uniknąć takiej sytuacji, wspólnie z bosmanem okrętowym powiązaliśmy się linami i wyszliśmy na pokład. Nasze środki udało nam się szczęśliwie zebrać – wspomina oficer. W obydwu przypadkach kluczowa była walka o przetrwanie. Ale okrętom w niezwykle trudnych warunkach zdarzało się też prowadzić działania. Kmdr por. rez. Tuszkowski: – Pamiętam jak kiedyś na przełomie grudnia i stycznia zostaliśmy wezwani w okolice jednej z naszych platform wiertniczych. W jej pobliżu został odkryty obiekt, który mógł być bombą głębinową. Na miejscu potwierdziliśmy to podejrzenie. Tymczasem po powrocie okazało się, że okręt jest skuty grubą warstwą lodu – potem okazało się, że jest go aż pięć ton. Nasz bosman przez godzinę musiał rozmrażać pokład, polewając go gorącą wodą.

Okręty 206FM zdążyły przejść do historii. Pod koniec 2021 roku ze służby został wycofany ostatni z nich – ORP „Czajka”. Teraz marynarze czekają na następców. W służbie jest już pierwszy z nich ORP „Kormoran”. Wkrótce powinny do niego dołączyć kolejne jednostki typu Kormoran II – ORP „Albatros” i ORP „Mewa”.

Kmdr Sikora: – „Ptaszki” wspominam z ogromnym sentymentem. Dzięki temu, że je mieliśmy, byliśmy w stanie zebrać ogromne doświadczenie w zespołach NATO. Bez tego nie byłaby moim zdaniem możliwa budowa Kormoranów. Kmdr por. rez. Tuszkowski: – Doświadczenia to jedno. Mnie zawsze bardzo podobała się panująca na tych okrętach atmosfera. Zawsze udawało się tam zbudować dobry team. Na „ptaszkach” spędziłem aż 16 lat. Dla mnie każda kolejna jednostka była trochę jak dom.

źródło http://polska-zbrojna.pl / fot. 8 FOW

Zobacz podobne

MI: mamy nadzieję, że Krajowy Program Żeglugowy będzie mógł w całości być przyjęty przez rząd

BS

Kabina nurków Meduza II zwiastunem wystawy pojazdów podwodnych

BS

Niemieccy politycy dziękują za polską pomoc po powodzi w Nadrenii Północnej-Westfalii

BS

Zostaw komentarz

Ta strona wykorzystuje pliki cookie, aby poprawić Twoją wygodę. Zakładamy, że nie masz nic przeciwko, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. Akceptuję Czytaj więcej

Polityka prywatności i plików cookie