Polski Portal Morski
Aktualności Historia

Morze Czarne idealne dla wraków

Spoczywający od 14 kwietnia na dnie Morza Czarnego, na wysokości 45°10’43.39″N i 30°55’30.54″E krążownik rakietowy Moskwa może się w przyszłości okazać poważnym atutem nie tylko dla broniącej się przez moskiewskim najazdem Ukrainy, lecz i dla archeologii śródziemnomorskiej.

Wiele nauk, od geologii po fizykę cieczy, wzięło się z praktycznej potrzeby opanowania czy poznania jakiegoś żywiołu. Humanistyki zwykły jednak bujać w obłokach abstrakcji. Tymczasem archeologię podwodną – dziś uznaną dyscyplinę akademicką, z katedrami, kwartalnikami i sporami o punkty pokonferencyjne – od profesji poszukiwaczy skarbów dzieliły z początku trzy ruchy łopatą…

Gwar, napięcie, kołyszące się pokłady dwóch stojących równolegle statków, napinające liny. Trzasną, nie trzasną? Wibrujące powrozy zwilżane są wodą lub smarem, obserwatorzy z krążącego po powierzchni morza pontonu wypatrują czegoś w głębinach. Skrzypią dźwigi, słychać krzyki mew. Nagle z wody z głośnym pluskiem wynurza się coś czarnego i oślizgłego, leją się strugi brudnej wody, zapach mułu i siarkowodoru dociera do wszystkich. Coś błyska w głębi bezkształtnego kadłuba: woda, srebro czy potłuczone lustra?

Tak wyglądała, według kronik filmowych, scena ostatecznego wydobycia na powierzchnię galeonu Gustawa Adolfa, słynnego okrętu Vasa, która miała miejsce 61 lat temu, 24 kwietnia 1961 roku. Ale podobną technikę stosowano przy wydobywaniu kilkudziesięciu przywróconych światu w XX wieku statków. Podobny zabieg – przeprowadzenie lin pod osiadłym na dnie galeonem i dźwiganie go, kawałek po kawałku – zaprojektowano zresztą bezpośrednio po zatonięciu Vasy w sztokholmskim porcie, w lecie 1628 roku.

W XX wieku wymyślono wiele fantazyjnych technik wydobywania na powierzchnię zatopionych okrętów (jedni proponowali napełnić kadłub Vasy milionami piłeczek pingpongowych, które wydźwigną galeon na powierzchnię, inni – wymrożenie kawałka morza i wycięcie zabytku w bloku lodu), ale wyciąganie na linach okazało się najbezpieczniejsze dla zmurszałego, nasiąkniętego wodą, nierzadko – stoczonego przez małże drewna.

W naszych czasach w muzeach znalazło się kilkadziesiąt wydobytych z dna statków, od Kyrenii, chluby Cypru, złupionego przez piratów w IV w. p.n. Chr., po CSS Neuse, konfederacki mini-pancernik chroniący Kinston przed atakami Unii do marca 1865 r. Oba te statki, Kyrenię i Neuse, wydobyto zresztą z dna, podobnie jak Vasę, w latach 60. XX w., które uznać można za złoty wiek archeologii podmorskiej.

Wtedy też nowa dyscyplina badawcza zaczęła zyskiwać pozycję w świecie akademickim. Michael Katzev, absolwent University of Pennsylvania, ściągnięty przez Cypryjczyka Andreasa Cariolou do prac nad wydobyciem Kyrenii, lata później stał się założycielem międzynarodowej organizacji Institute of Nautical Archaeology, koordynującej prace naukowe u dziesiątków wybrzeży i gromadzącej wyniki badań. Ale przecież wydobywaniem zatopionych statków zajmowano się od zawsze.

Cięższe od wody, więc tonie

Bo też, nie da się uciec od banału, od zawsze tonęły one – zwykle z ładunkiem drogich kamieni, srebra, dobrze zapieczętowanych amfor z winem, wonności, a nawet, jeśli były to okręty wojenne – zbroi, strzał i oszczepów, a w czasach nowożytnych dział i kul, niemal na wagę złota. Stąd też, jeśli tylko zatonięcie miało miejsce nie na pełnym morzu, lecz w porcie lub u brzegów – czym prędzej ściągano nurków i imano się ratowania dóbr.

Działano przy tym na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy”. Naród szczególnie doświadczony w dziedzinie przewozu dóbr wodą, czyli Anglicy, rozwinęli nawet z czasem szczegółową terminologię, pozwalającą rozróżniać typy dóbr nawodnych i podwodnych: „flotsam and jetsam” przez weteranów ciężkiego rocka kojarzony jako nazwa kapeli trashmetalowej z lat 80. i 90. XX wieku, oznacza w rzeczywistości dwa rodzaje ładunków okrętowych: „flotsam” to dobra, które znalazły się za burtą wbrew woli załogi, „jetsam” – towary wyrzucone przez burtę za jej zgodą, przede wszystkim z myślą o ratowaniu przeciążonego statku.

Według brytyjskiego prawa flotsam należy do armatora, a do jetsam ma prawo ten, kto znajdzie go pierwszy, i wiele batalii sądowych toczono o stwierdzenie intencji załogi. Ale w przypadku ładunków, które poszły na dno setki lat temu i których tytułu własności nie da się zwykle ustalić – hulaj dusza! Największą troską archeologów, gdy już odkryli lokalizację zatopionego statku, było ukrycie jej do chwili zorganizowania ekspedycji.

Najstarsze ślady zatopionych okrętów to – no właśnie, już tylko ślady: po statkach zatopionych u wybrzeży wyspy Dokos (antycznej Aperopii) zostały odciski w mule morskim i ładunek stu całkiem nieźle zachowanych naczyń glinianych. Ale też nic dziwnego – nieznany z imienia statek zatonął ok. 2.700 lat p. n. Chr., czyli blisko pięć tysięcy lat temu.

Nieznacznie młodszy (i bez porównania lepiej zachowany!) jest statek faraona Chufu (ściślej, był to statek boga Ra – Chufu był tylko zleceniodawcą), w tym przypadku jednak nie sposób mówić o archeologii podwodnej – statek został zakopany u stóp piramidy Chufu w Gizie.

Potem jednak – lista mnoży się niczym kolonie świdraków okrętowych (Teredo navalis), porastających zatopione kadłuby. Znamy lokalizację kilkudziesięciu statków starożytności (po części tylko wydobytych), w większości nazywanych od miejsca, w którym spoczęły na dnie: Kyrenia, Mahdia, okręt z Marsali… Drugie tyle wraków zaświadcza o żegludze w czasach średniowiecza – jak nie bizantyjski transportowiec dźwigający ładunek marmurowych kolumn, odnaleziony w 1997 na dnie Morza Marmara, to arabska łódź typu dhow z IX wieku, żeglująca między Chinami a Arabią, odnaleziona rok później u brzegów Sumatry.

Tłok na mapach dna

No, a odkąd śmiałkowie ruszyli na podbój Nowego Świata – na mapach co bardziej uczęszczanych szlaków brakuje już niemal miejsc na kolejne wpisy. Na wikipedycznej, dalekiej przecież od precyzji, liście, tylko w roku 1502 (zaledwie dziesięć lat po odkryciu Ameryki!) opłakiwane są hiszpańskie statki El Dorado i Santa Maria del Antiqua, muzułmański Miri zatopiony przez Vasco da Gamę, i znów dwie karawele, Santa María de Gracia i San Antón…

Karaiby, Wielkie Jeziora i Bałtyk; ofiary sztormów, świdraka i pożaru, desantu i artylerii. Dla jednych „wieczne grobowce”, dla innych zdeponowane na dnie morza sejfy. Te same prądy nanoszą piasek na szczątki Vasy i Wilhelma Gustloffa, te same ryby głębinowe myszkują pod pokładem Titanica i U-680, jednego z wielu U-bootów, zatopionych przez Royal Navy już po zakończeniu wojny, w ramach systemowego rozbrajania Niemców.

Żeby ciekawość tych miejsc rozwinęła się w archeologię, trzeba było dwóch rzeczy: nowego rozumienia przeszłości oraz narzędzi do pracy pod wodą.

To pierwsze było wyzwaniem, z którego nie do końca zdajemy sobie dziś sprawę. I nie chodzi tu tylko o zrozumienie, że ze starożytności zajmujące są nie tylko gemmy, diademy, pierścienie i wisiory, ewentualnie posągi i inskrypcje, lecz i potłuczone naczynia, kajdany niewolników i doły z odpadkami. Równie ważne było powstanie koncepcji „przeszłości”, „zabytku”, „rekonstrukcji” i „badań”.

Nie posiadali jej nie tylko renesansowi poszukiwacze osobliwości, bobrujący beztrosko Rzym czasów renesansu, przewiercający się przez warstwy mozaik, by znaleźć parę złotych nausznic w niezłym stanie, ale nawet prekursorzy badań archeologicznych epoki Oświecenia: Emanuele d’Elbeuf w Herkulanum, Roque de Alcubierre w Pompejach… Czytając o ich dokonaniach – kopali, gdzie im się kurhanik spodobał, bez planu, bez koncepcji zabezpieczenia szczątków, ot – aby znaleźć coś ciekawego, niczym dzieci szukające muszelek – ma się ochotę nazwać ich nie „ojcami”, lecz dziadami archeologii.

Nie siecią go, to dynamitem

Ten sam problem koncepcyjny mieli badacze ciekawi szczątków dawnych cywilizacji, kryjących się pod wodą: żeby zrozumieć, że liczą się nie tylko metale szlachetne, że równie cennym (a bywa, że cenniejszym) śladem przeszłości jest kotwica, łokieć zbutwiałego olinowania, koło sterowe czy dzwon – musiało minąć wiele czasu.

Jeszcze w połowie XIX wieku niejaki John Deane dobierał się do Mary Rose – jednego z najsłynniejszych brytyjskich okrętów, XVI-wiecznej karaki zatopionej w pobliżu Isle of Wight – przy pomocy ładunków dynamitu, którymi pruł warstwy mułu i skorupiaków (a przy okazji poszycie kadłuba) w nadziei dotarcia do kilku mosiężnych dział.

Nawet jednak, gdy zrozumiano już, ile może znaczyć fragment stępki czy wiosła, gdy kadłuby XIX-wiecznych pancerników przestano przeliczać na cenę stalowego złomu – pozostała kwestia techniki. W przypadku archeologii lądowej, sprawa jest – przy całym ryzyku osuwania się ziemi czy niepewnych tektonicznie skał – dość prosta: łopata, kilof, sznur, trochę szalunków, a później – pędzelkiem, pędzelkiem…

Oczywiście, trochę żartuję, archeolodzy prześwietlają dziś piramidy, nakłuwają teren ultradźwiękami, mierzą zmiany pola magnetycznego i, generalnie, ściśle współpracują z fizykami, a jeśli w dodatku zajmują się dendrochronometrią – to już bez czujnika nie podchodź. Rzecz jednak w tym, że naprawdę wiele można ustalić również posługując się stosunkowo prostymi narzędziami.

Nie w przypadku archeologii podwodnej. Praca w absolutnych zwykle ciemnościach, w lodowatych lub w najlepszym razie chłodnych wodach, w pokładach mułu (pomijając już kwestię wielonogich lub żwawo wijących się żyjątek) jest w zasadzie niemożliwa bez kombinezonów i pływających jednostek podwodnych. A nawet wówczas – to, co znajdzie się w rękawicy nurka lub w kleszczach batyskafu, często może się po chwili rozsypać.

Wspomniane wyżej świdraki oraz dziesiątki mikroorganizmów potrafią stoczyć drewno (nierzadko nadwrężone przedtem pożarem czy ostrzałem) w kilkadziesiąt lat. Elektroliza niemal równie szybko poradzi sobie z metalem. Prądy denne zasypują wszystko piachem, przenoszą z miejsca na miejsce – nie tylko statki, lecz wszystkie inne obiekty, będące przedmiotem zainteresowania archeologii podwodnej (choćby – budowle, drogi i elementy portów, które znalazły się pod wodą na skutek zmian tektonicznych).

Taki wynalazek, jak dzwon nurkowy, pomagał badaczom (a przede wszystkim – budowniczym umocnień i mostów) od XVII wieku, choć być może znano go i wcześniej. Pierwsze, niezgrabne skafandry zaczęto szyć i spawać na przełomie XVIII i XIX wieku, choć tak naprawdę poruszać się w nich udało w wiek później. Połowa XX wieku to małe, zwrotne, jedno-lub dwuosobowe jednostki pływające. A kiedy udało się jeszcze zaprząc do współpracy lotników i satelity (dopiero fotografie z powietrza pokazują ukształtowanie dna), echosondy i szczelne lampy żarowe, pozwalające choć trochę rozświetlić wieczny mrok….

źródło TVP Tygodnik- Wojciech Stanisławski / fot.  R. Powell/Daily Express/Getty Images

Zobacz podobne

Wyjątkowy karabin przez lata leżał w magazynie. „Jedyny egzemplarz w Polsce”

Bartłomiej Czetowicz

Dawno, dawno temu… Historia Portów Szczecin – Świnoujście.

PL

Morska Straż Graniczna. Wyzwania nie tylko dla mężczyzn

BS

Zostaw komentarz

Ta strona wykorzystuje pliki cookie, aby poprawić Twoją wygodę. Zakładamy, że nie masz nic przeciwko, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. Akceptuję Czytaj więcej

Polityka prywatności i plików cookie