W 1936 roku armator Gdynia–Ameryka Linie Żeglugowe uruchomił liniowe połączenie z Gdyni do portów w Ameryce Południowej. 29 lipca 1939 w swój rejs dziewiczy wyruszył z Gdyni motorowy transatlantyk Chrobry. Jednym z gości zaproszonych przez GAL do wzięcia w nim udziału był właśnie Witold Gombrowicz. Statek dopłynął do Buenos Aires 21 sierpnia 1939, a kiedy kilka dni później odpływał do Europy, pisarz odmówił powrotu. Pierwsze lata pobytu na emigracji upłynęły pod znakiem osamotnienia i biedy. Te osobiste przeżycia autora posłużyły mu (w formie groteskowej stylizacji) za kanwę powieści.
Lipiec 1939 roku był gorący, a atmosfera w porcie w Gdyni była jeszcze gorętsza. W pomieszczeniach Dworca Morskiego, który stanowił morski próg Polski, ludzie kłębili się nerwowo, obładowani walizkami. Dla niektórych miał to być jedynie luksusowy rejs do Ameryki Południowej, dla innych – rejs w jedną stronę, by tam, na drugiej półkuli, zacząć nowe życie. Jeszcze inni wyjeżdżali przeczuwając nadchodzącą burzę dziejową.
Wśród narastającej atmosfery oczekiwania – czekano w końcu, aż wpuszczą ich na pokład nowego transatlantyku, który miał wypłynąć w dziewiczy rejs! – jedna osoba siedziała w spokoju. Na drewnianej ławce w hali Dworca, z nogą założoną na nogę, wysoki, szczupły mężczyzna z ciemnej marynarce przekładał strony gazety, jednak ciemne, przenikliwe oczy bacznie śledziły wszystko, co działo się w pomieszczeniu. Nie wyglądał na swoje trzydzieści pięć lat – z gładko zaczesanymi włosami , wydatnymi ustami i gładką twarzą.
Jakiś brzdąc, pędząc za piłką, potknął się o jego nogi, na co mężczyzna ze zniecierpliwieniem cofnął stopy i schował je pod ławkę. Matka chłopca, w powycieranym żakiecie, obrzuciła mężczyznę przelotnym spojrzeniem, zanim zaczęła wołać swoją pociechę donośnym „Józio, hultaju jeden, nie baw mi się teraz, boś się zgubisz, albo co gorsza piłkę!”. Oho – pomyślał mężczyzna. Emigranci, jadą z dobytkiem, na nową piłkę dla Józia nie będzie ich stać, pewnie wszystko wydali na bilet dalszej klasy, byle wyjechać. Posłał ni to do niej, ni to do świata zdawkowy uśmieszek, ale kobieta była zajęta łapaniem dziecka i drogocennej najwyraźniej piłki.
– Pan Gombrowicz? – przez ciżbę ludzi przepychał się w jego stronę mały, okrągły człowieczek, którego kojarzył – przedstawiciel armatora.
Mężczyzna złożył gazetę i wstał.
– Witold Gombrowicz – powiedział wyciągając rękę w stronę przedstawiciela. Jak się spodziewał, jego dłoń była ciepła i wilgotna, choć uścisk był zaskakująco krzepki.
– Tak, tak, pan z prasy, na pierwszy rejs – człowieczek pokiwał energicznie głową. Nie rozpoznał w nim pisarza, choć Bogiem a prawdą czasem i sam Gombrowicz swojej gęby nie rozpoznawał. – Zapraszam, zapraszam!
Gombrowicz schylił się po swoją walizkę, wsadził gazetę pod pachę i sięgnął po kapelusz leżący dotąd na ławie, po czym ruszył za przedstawicielem armatora w stronę transatlantyku „Chrobry”, stojącego przy gdyńskim nabrzeżu.
To były ostatnie kroki, które Witold Gombrowicz postawił na polskiej ziemi, choć wówczas jeszcze tego nie przeczuwał. Wchodząc na statkowy trap rozpoczął nowy, zagraniczny okres swojego życia, a dopiero pod koniec żywota zyskał sławę. I choć pomimo trzech nominacji literackiej Nagrody Nobla nie otrzymał, dziś jest jednym z najwybitniejszych polskich literatów i pozostaje jednym z najczęściej tłumaczonych na inne języki polskich autorów.
Źródło: Niepodległa/Wikipedia fot. NAC