Polski Portal Morski
Aktualności Historia Ważne

Jak PŻM konie woziła

Ciekawym urozmaiceniem w całej gamie ładunków, jakie woziły statki Polskiej Żeglugi Morskiej, było pojawienie się w 1962 roku przewozów żywych zwierząt. 

Do jego transportu na rachunek Animexu miały służyć dwa zbudowane w 1961 roku malutkie „bydłowce” o wdzięcznych nazwach polskich diabłów: „Rokita” i „Boruta” – po niecałe 550 DWT każdy. Każdy z nich był „intensywnie wentylowany” i mógł przewozić około 200 krów albo koni lub też 750 sztuk trzody chlewnej. 

W początkowym okresie eksploatacji, czyli w pierwszej połowie lat 60., statki te woziły konie rzeźne z Gdańska do Antwerpii i Calais. Później zaczął się transport na francuski rachunek koni polskich z Kołobrzegu i Szczecina, a następnie koni rosyjskich – z Kłajpedy. Po stronie francuskiej głównym portem stał się Le Tréport.

Na m/s „Boruta” od sierpnia 1966 do sierpnia 1967 roku dowódcą był kpt. ż. w. Stefan Lewandowski. Pracę na tym statku wspomina jako ciekawe doświadczenie.

– Kiedy dostałem propozycję pracy na „Borucie” na stanowisku kapitana, to chociaż wiedziałem, że jest tam ciężka praca, nie odmówiłem– wspominał kpt. ż. w. STEFAN LEWANDOWSKI. –Byłem młodym człowiekiem i nie bałem się wyzwań. Pływaliśmy z końmi – najpierw polskimi, potem rosyjskimi. Były to rzeźne konie, wyjątkowo tylko raz wieźliśmy sportowe. W ramach przepisów o ochronie hodowli nie wysyłano na rzeź osobników młodszych niż pięcioletnie. Początkowo przewozy te realizowane były z Kołobrzegu, ale ze względu na trudne wyjście z tego portu – zwłaszcza w zimie – bazę załadunku przeniesiono do Szczecina. Obok nabrzeża Czeskiego była swego rodzaju tymczasowa stajnia, gdzie pociągami lub samochodami konie zwożono z całej Polski. Z kolei portem odbioru był Le Tréport we Francji. Był to mały port bez śluz, za to z wysokimi pływami. Często więc trzeba było czekać na odpowiednio wysoką wodę.

Przy załadunku konie wchodziły na statek po podeście z nabrzeża i dalej po rampie do ładowni. Tam z kolei były ustawiane w specjalne boksy, po cztery do sześciu, w trzech rzędach. Pełna zdolność przewozowa „Boruty” wynosiła 200 koni. Podczas rejsu były one karmione sianem i pojone wyłącznie przez załogę. Nie było z tym większych problemów, ponieważ zarówno na „Borutę”, jak i „Rokitę” specjalnie mustrowano wielu marynarzy pochodzących ze wsi. W załodze był nawet starszy marynarz – z wykształcenia technik weterynarii. Szczęśliwie podczas pływania nie trzeba było korzystać z jego umiejętności zbyt często. Pomimo wielu transportów, w różnych warunkach pogodowych, tylko raz zdarzyło się, że koń złamał nogę. 

Ogólnie zwierzęta były bardzo dobrze traktowane przez marynarzy. Wysoko to oceniali również francuscy odbiorcy. Zupełnie inaczej było z transportem kolejowym koni rzeźnych, stosowanym również w tym czasie. Przewożone pociągami zwierzęta dojeżdżały do stacji odbioru w fatalnym stanie. A to między innymi dlatego, że opiekowali się nimi konwojenci, którzy wcześniej mieli niewiele do czynienia z końmi. Byli to bowiem zazwyczaj pracownicy biurowi, traktujący tę pracę jako źródło dodatkowego zarobku. A koni po prostu się bali.

Trudność dowodzenia „bydłowcem” polegała m.in. na tym, że „ładunek” był ruchomy. Przy dobrej pogodzie, zwłaszcza w lecie, nie było żadnych problemów. Gorzej było zimą, gdy przy czwórce czy piątce statek się kołysał. Konie wówczas mocno się stresowały, co można było od razu wyczuć po zapachu ich potu. Ostateczna decyzja, czy wyjść w morze, należała do kapitana.

– Gdy sztorm zaskakiwał w drodze, trzeba było szukać portu schronienia. Kiedyś w takiej sytuacji musiałem zawinąć do jednego z mniejszych portów, gdzie przy manewrach ważna była moc silnika. Kapitan portu pyta mnie więc: – Panie kapitanie, a ile ma pan koni? – Dwieście – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Ooo, to za słaby silnik – usłyszałem w odpowiedzi. Chodziło oczywiście o żywe konie, bo tych mechanicznych mieliśmy sześćset osiemdziesiąt – wspominał kpt. ż. w. STEFAN LEWANDOWSKI.

W drodze powrotnej z Le Tréport statek płynął pod balastem, a załoga musiała uprzątnąć ładownie. Wówczas nie było tak restrykcyjnych przepisów dotyczących ochrony środowiska jak dziś, więc koński nawóz był poprzez specjalną furtę po prostu zmywany do morza. 

Końskie mięso było i jest powszechnie wykorzystywane w kuchni francuskiej i włoskiej. Cenione jest zwłaszcza jako element diety dla ozdrowieńców. W latach 60. XX w. rynek francuski był na tyle chłonny, że kupowali każdą ilość. Jednak po pewnym czasie w Polsce eksport tych zwierząt dla centrali handlu zagranicznego Animexu przestał być opłacalny. Dostęp do koni rzeźnych był też coraz mniejszy. Rozpoczęto więc przewóz koni rosyjskich z portu w Kłajpedzie. 

   – Co ciekawe, między końmi polskimi i rosyjskimi była zasadnicza różnica. Zwierzęta rosyjskie były znacznie spokojniejsze. Nigdy nie było problemów z ich wprowadzeniem na statek lub wyprowadzeniem, jak czasami zdarzało się to w przypadku koni polskich. Przyczyna leżała prawdopodobnie w tym, że konie polskie miały zazwyczaj przez całe życie jednego właściciela i gorzej znosiły obecność obcych ludzi. Konie rosyjskie natomiast pochodziły z kołchozów, gdzie opieka nam nimi wciąż się zmieniała, były więc one bardziej przyzwyczajone do nowych sytuacji – wspominał kpt. ż. w. STEFAN LEWANDOWSKI.

W PŻM ludzi, którzy pływali na „Borucie” czy „Rokicie”, nazywano kowbojami. Początkowo niewiele osób chciało mustrować na tych statkach. Kiedy jednak rozpoczął się transport koni rosyjskich – linia ta stała się bardzo opłacalna dla marynarskiego handlu i coraz więcej osób zabiegało o bycie kowbojem. Cały rejs z ZSRR do Francji i z powrotem trwał około dwóch tygodni. W tym czasie można było np. zakupić kilka par dżinsów w Kanale Kilońskim u shiphandlera Zerssena, sprzedać je później z zyskiem w Kłajpedzie, a zarobione ruble wymienić ponownie z dużą „przebitką” u Zerssena na dolary. Rosjanie chętnie kupowali też wówczas płaszcze i długopisy kilkukolorowe.

Ostatecznie podaż koni rzeźnych, zarówno polskich, jak i rosyjskich, wyczerpała się i „diabły” liczyć mogły jedynie na pojedyncze zafrachtowania. W związku z tym na początku lat 70. zdecydowano się sprzedać obie jednostki. Wtedy jednak pojawił się kolejny stały ładunek – krowy przewożone z Irlandii i Anglii na kontynent. Bydło wożono do 1973 roku, po czym „Boruta” i „Rokita” opuściły flotę PŻM.

Źródło/fot.: PŻM

Zobacz podobne

Na Odrze powstanie 12 nowych oczyszczalni ścieków

KM

Bursztynowy konkurs Visit Gdańsk. Do wygrania bilety, gry planszowe i… bursztynowe nalewki

KM

IMGW wydał alerty drugiego stopnia dotyczące dwóch dopływów Odry

PL

Zostaw komentarz

Ta strona wykorzystuje pliki cookie, aby poprawić Twoją wygodę. Zakładamy, że nie masz nic przeciwko, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. Akceptuję Czytaj więcej

Polityka prywatności i plików cookie